KOLORY COLORADO #17. Jak się tu biega?
Poranna mgła się w końcu rozprasza i uf, jednak nie jestem sama. Trochę wyżej widzę czyjeś łydki, trochę dalej – kiwający się kucyk. Do kucyka dołączam i wymieniamy parę zdań, obie zgodnie przyspieszamy, bo wiemy, że to końcówka tej górskiej połówki. Słyszymy nawet jakiś hałas, krzyki, gongi czy coś w tym guście. Nie znam okolic, ale hm – widzę miasteczko jak na dłoni, dalej jesteśmy wysoko. Coś tu się jakby nie klei. Hałas się nasila, zegarek melduje 22km, kucyk przede mną mnie hipnotyzuje, wpadamy w końcu na ludzi po tym czasie we mgle i ciszy. Ręce podają butelki z wodą, kucyk leci dalej, a ja skonsternowana pytam, TAK!, na ile ten półmaraton, bo ewidentnie nie na 21km. Colorado, USA. Jak się tutaj biega? 🙂
“Eat & Run” to moja pierwsza biegowa książka. Zwyczajnie się w niej zakochałam (i może nawet trochę i w nim, tj. w autorze :-).
Kto by pomyślał, że n lat później…zapomnę, nie pokleję.
Nie pokleję, że “dziwne, znane z niczego Colorado”, do którego za dwa miesiące mamy się przeprowadzić, to kraina biegania z Tym Boulder na czele. Z tym sportowym miasteczkiem z hippie duszą; pełnym oryginalsów, ludzi oderwanych czasem od tego, co mamy za “domyślną rzeczywistość”. Miastem bez Walmartu (nie ma na niego zgody w związku ze zbyt nieetyczną jak na mindset Boulder polityką); pełnym za to triathlonistów i biegaczy, którzy na dodatek chętnie trenują bez koszulek, nie tylko w dzikim plenerze 😉
[tak, to Scott Jurek! wspólne bieganie i spotkanie w biegowym sklepie | rower w Boulder | otwarty basen, Boulder | biegowe graffiti, centrum Boulder]
Nie pokleiłam – być może przez podwójne ciążowe hormony lub spinę pt. “mamy 2 msc na przeprowadzkę” – że Colorado to stan dla tych, których nosi (za to z dużymi miastami tutaj słabo), a Boulder jest przecież w CO i to baza Scotta Jurka, do którego mam sentyment na granicy zauroczenia 😉 czy Antona Krupicka i dłuuugiej listy innych maniaków wytrzymałościowych sportów.
Gdybym tak Was chciała szybko wkręcić w ten klimat, musiałabym zmieszać zapach olejków eterycznych i słońca, które zabiera łapczywie śnieg gdy tylko nim gwałtownie sypnie. Do tego mieszanka kuchni, z nietypowym jak na USA zafiksowaniem na organic, raw, vegan i tak dalej. Mamy tu sporo lokalnych firm, których produkty są dostępne w zdrowych marketach, dziwny mikroklimat, dzieci, które zimą potrafią wbiegać boso do lodziarni i aurę lekkiego uduchowienia.
To, jak boho miesza się tu ze wspinaczką, rękodziełem, naciskiem na wspólnotę, studentami i sportem na wysokim poziomie…to wszystko sprawia, że Boulder klimat ma. Nie każdemu on będzie odpowiadał, ale każdy przyzna, że on tam siedzi i się wyróżnia na tle amerykańskich miast, które często są typu kopiuj-wklej i trochę bezduszne.
OK, wyjedźmy trochę z tego Boulder (najlepiej szosą), bo to w końcu nie jedyne miejsce, gdzie biegaczy i triathlonistów można bez trudu wyhaczyć. Właściwie – są oni porozsiewani. Weźmy na przykład Colorado Springs z U.S. Olympic & Paralympic Training Center czy maleńkie Nederland, gdzie mieszka olimpijka Kathy Butler czy kolarz Ian MacGregor.
Zamykając temat prosów: co sprawia, że się przenoszą właśnie tutaj? Powiedziałabym, że logika i sportowe serce. Polecę z liczbami: Colorado jest najwyżej położonym stanem w USA; te moje rejony, o których Wam dziś opowiadam, startują od 1620 m n.p.m., a wystarczy niewiele czasu, by wtarabanić się na trasę nawet i na…ponad 4000m; choć zwykle te 1600-2500 jest dla zawodowców, ale też amatorów, kompletnie wystarczające, żeby dać bodziec “hello, wjechał trening na wysokości; niech się adaptuje Twoja krew, bo nie łapniesz tego powietrza!”.
Kolejna liczba dla tych, co lubią konkrety: 300. Tyle, zdaniem statystyk, mamy tutaj dni słonecznych – więcej niż w na przykład, niech będzie, Miami. Pory roku przeplatają się przez ponad pół roku jak wariatki, ale słońce to praktycznie pewniak; a że jesteśmy go siłą rzeczy bliżej – odczuwalna temperatura skacze, wymówki się zmywają, idealne warunki do treningu mieszkańcy CO mają w pakiecie. Plus powietrze, takie, jakie marzyłoby mi się na całym świecie: po prostu czyste.
[okolice jednego z naszych tutejszych domów; 5280 ft = 1610 m n.p.m. | meta Mountain Rats, Heavy Half | open water na campingu, równo na wysokości naszych Rys]
Następnej rzeczy nawet nie próbuję googlować ani tym bardziej odkopywać z mej pamięci i niech starczy Wam enigmatyczne: zatrzęsienie. Zatrzęsienie ścieżek, szlaków, szczytów, miejscówek, pagórków, gór na przepalenie łydek i płuc, potężnych przestrzeni. Bardzo nie sądzę, żeby ktokolwiek obleciał je do tego stopnia, by uznać, że phi, że ma w małym paluszku, że już biegać gdzie nie ma.
O biegaczach topless juz napomykałam; więc pociągnę ten temat i go nieco rozciągnę na obie płci i triathlon. I jest tak: Coloradans trzymają poziom. I, ciekawostka, to “najchudszy” stan USA pod względem wagi 🙂
Przemykają tu porządne rowery ujeżdżane przez kolarzy i kolarki bez górnego limitu wieku. Nigdy wcześniej nie widziałam tylu onieśmielających tempem seniorów, czy to na rowerach, czy biegających nogach. Gdy trenowałam do mojej połówki Ironmana dołączałam czasem na wspólne, rekreacyjne przejazdy organizowane przez jedną ze sportowej sieci sklepów. Pierwsza jazda była moją małą traumą – choć poszłam do najsłabszej grupy, przez (nie)dobrych kilkanaście kilometrów jechałam na szarym końcu! Na dodatek spisano mnie chyba na straty i nikt jakoś specjalnie się za mną nie rozglądał 😉 A gdy już się zorientowano, że gdzies tam, na horyzoncie, pedałuję jak dzika, a płuca błagają o dostawę tlenu – dostałam rotacyjne towarzystwo na pogaduszki i przeklinałam w głowie tę akcję jeszcze bardziej, niż bycie samotną, w ogonku. Amerykanie uwielbiają niewinne nawijanie, a dla mnie każda odpowiedź wymagała zbyt wielkiego wysiłku 😉
Jakież było moje zaskoczenie, gdy na wymarzonym postoju gdzieś po 40paru km (dopiero połowa…) okazało się, że pod kaskami są często siwe włosy lub ich prawie że brak! Oglądanie Stravy tych osób było potem dla mnie mocną motywacją do pedałowania i zmiany definicji słów “daleko” i “intensywnie” 🙂
Mój wzrok jakoś tak naturalnie pada na łydki i o łydkach w Colorado mogłabym długo. Raz, że seniorki i seniorzy potrafią mieć te łydki zwyczajnie mylące. W żaden sposób nie wskazują na zaawansowany wiek właściciela 🙂 Bo często są wycieniowane lub przypakowane bieganiem. Przysięgam, że wiem, do której mamy na placu zabaw mogę zagadać o bieganie, bo to zwyczajnie widać – a inna sprawa, że strój do biegania/jogi/fitnessu/zwał jak zwał – to domyślny sposób ubierania się w CO.
Widuję tu też często dzieci (zaczynając od takich wczesno-szkolnych), które trenują z rodzicami – tak pełnoprawnie. Biegną po prostu noga w nogę i uwielbiam ten widok plus to, jak normalne się to dla nich wydaje.
Sprzęt nie jest tu jakimś wielkim halo. Rozbawiło mnie, gdy jeden z triathlonistów w specjalistycznym sklepie opowiadał mi, że on nawet machnął swoje pierwsze tri na zwykłej szosie, tyle, że z lemondką. Wow! Czyż nie zaszalał? 🙂 Nie powiedziałam mu wtedy, że w Polsce mamy kozaka, który machnął połówkę na Wigry 😉
To teraz pora na biegowego amatora: przyjeżdżasz tu, błyskawicznie wsiąkasz w ten klimat, oddech się przyzwyczaja, a Ty zacierasz ręce na starty i społeczność, do której sobie teraz dołączysz.
[zimowe bieganie z bliźniakami | lody po triathlonie | na mecie mikołajkowej połówki]
I jak w tej sferze właściwie jest?
Jeśli chcesz zapełnić sobie startowy kalendarz bieganiem czy triathlonem – prosta sprawa. To, co mocno charakterystyczne, to klimat niektórych amatorskich imprez. Poza takimi klasycznymi, “poważnymi”, sporo z nich łączy się bezpośrednio z jedzeniem, okazjami, jakąś ideą czy istotą 🙂 I tak, żeby Wam wyłowić kilka przykładów z kalendarza na 2020, mamy tu na przykład biegi pod hasłem odporności, książek, piwo, splash day, dinozaurów, kosmitów, superbohaterów, kojotów, ciasteczek, pum i…s’mores, czyli pianek pieczonych na ognisku, włożonych między krakersy z kawałkiem czekolady. Welcome to America 🙂
A skoro już się kręcimy wokół startów – Amerykanie są nieco rozdwojeni co do jednostek. Generalnie obowiązują mile – maraton ma ich 26,2 (czyli nie dobiega się do krytycznej flagi 32km ;-), ale już na przykład biegi na 5 czy 10km oznaczane są często “po naszemu” – 5k, 10k. Co ciekawe, 21k czy 42k już nie widuję; zwykle wjeżdżają wtedy mile.
A jak z biegową społecznością? Tak subiektywnie: niespodzianka. Nakręcona, zaraz po przyjeździe, pozapisywałam się na grupy na FB i…mocno tu pustawo, w porównaniu do tego, co się w naszym polskim, biegowym i tri świecie dzieje. Identycznie jest zresztą z grupami mamusiek – podczas gdy te polskie pękają w szwach; tutaj jest chill, zen i trochę głucho. Dziewczyny po amerykańsku pomocne i wspierające; często od razu oferują spotkanie, żeby obgadać temat, o który się pyta, ale jednak – pusto!
Na pewno rozmiar ma znaczenie – Colorado przypomina wielkością Polskę, ale mieszka tu ponad 5mln ludzi, co w zestawieniu z polskimi 38mln robi lekką różnicę. Gęstość zaludnienia CO to 16 os/km kw vs. nasze polskie 123. Siłą rzeczy jest spokojniej na każdym polu. A tych pól jest tutaj na potęgę 😉
Tym bardziej ucieszyło mnie, gdy znalazłam w sieci naszych polskich reprezentantów – pana prof. Artura Poczwardowskiego, który jest psychologiem sportu na University of Denver oraz pana Grzegorza Zgliczyńskiego, który osiągał sukcesy w triathlonie na długo przed całym tym tri szaleństwem, które nas teraz ogarnęło, a jego opowieści o początkach trenowania doprowadziły mnie do trzęsawki ze śmiechu. Swoją drogą podrzucę Wam polskie podcasty, gdzie możecie posłuchać rozmów z panami – czysta przyjemność, kawał wiedzy i historii!
To, że w sieci jest dość cicho, o niczym jeszcze nie świadczy, bo klubów biegowych działa dużo, często wyspecjalizowanych. W samym Boulder jest np. Boulder Track Club z sekcją dla dzieci, Boulder Trail Running z opcją wspólnego śniadania po bieganiu po górach, Boulder Road Runners czy Boulder Striders prowadzony przez czterokrotną olimpijkę Colleen De Reuck. A to tylko parę przykładów z jednego miasta.
[na mecie Kids Obstacle Challenge | meta Ironman Boulder 70.3 | dzień jak codzień 🙂 | szosa w okolicach domu]
Brzmi to wszystko całkiem nieźle, hm? To może rzucę parę minusów.
Bieganie w terenie, choć cudne, może być tu niebezpieczne. Colorado pełne jest dzikich zwierząt i o ile niektóre z nich są raczej niegroźne (jak kojoty, które spotkałam już conajmniej z 30 razy, czasem po 2-3 sztuki naraz), tak zdarzają się też mniej niewinne przypadko . Nawet polskie portale rozpisywały się o historii biegacza z Fort Collins, który własnymi rękami udusił pumę, cudem uchodząc z życiem. To właśnie pumy i niedźwiedzie są najgroźniejszym scenariuszem.
Trenowanie późną wiosną i latem jest kompletną katastrofą. Przysięgam, że nigdy w życiu nie miałam wcześniej uczucia, że krew i mózg się gotują, a ja jestem bliska piciu wody ze strumyka i nie robię tego tylko dlatego, że w krzakach mogą siedzieć – i często siedzą – węże 😉
Jest sucho. Kolorado ma klimat na granicy pustynnego; dobijamy czasem do 10 procent wilgotności, a nawet nieco niżej. Bez zapasów wody można się na bieganiu wykończyć, a i nawet z wodą bywa marnie – po chwili parzy 😉 Do tego odkryta przestrzeń – drzew jest w moich rejonach zdeeecydowanie mniej niż w Polsce i to wszystko sprawia, że trenowanie zmienia się w tym czasie roku w gorącą próbę charakteru.
Pagórki mogą być plusem, ale bywają i zmorą – moja pobliska bieżnia…też jest trochę pod górkę 😉
Przy krótszym pobycie może też zdemotywować trudność w oddychaniu; uczucie przytkania. Pamiętam, jak wiele osób skarżyło się na to po Ironman 70.3 Boulder. Inna sprawa, że los podarował nam 35 stopni, ale Colorado nie jest przecież jedynym stanem z upalnym latem, a jednak wielu zawodników mocno odczuło różnicę w postaci mniejszej ilości tlenu. Podobno dopiero po ok. trzech tygodniach można mówić o solidnej adaptacji.
Tak tu jest. I gdybym miała to jakoś złapać…Colo ma tych parę atutów, które liczą się w sporcie, takim na trzech poziomach. Rekreacja – i dlatego przeniosło się tu tyle osób, które lubią się szwendać i być blisko natury. Ambitni Amatorzy – którzy mogą po pracy zmienić adidasy biurowe (tak…dress code tu prawie nie istnieje) na adidasy biegowe i ruszyć prosto w dobry teren. I profesjonaliści, mogący tu trenować pod mocno doświadczonym okiem specjalistów tak, żeby wykręcić max formy. To, co jest plusem, bywa też dla mnie minusem. Wściekają mnie relatywne pustki, spokój i to, jak nieswojo czuję się biegając po zachodzie słońca. Denerwuje słońce, które przez pięć miesięcy jest dla mnie zbyt mocne jak na mocne treningi. Irytuje teren; pagórkowaty i zwykle kompletnie odkryty. Klimat tak suchy, że ciężko czasem przełknąć ślinę. Ruszyłam z tym tekstem będąc na złości. Mieszkam tu ponad dwa lata, efekt nowości dawno został zmieciony przez codzienność, której każdy lubi się trochę czepiać. Biegam często marząc o deszczu, który praktycznie tu nie pada; o starcie w Polsce wśród znajomych twarzy, o polskim języku na stronie zawodów czy na odprawie. Myślałam, że jestem już o krok; ten na “k” pomieszał i termin na ten deszcz, znajomych i polski język przesunął się nie wiadomo jak daleko do przodu, ale… …uświadomiłam sobie, zupełnie niechcący, jakie to miłe ze strony losu, że rzucił nas w miejsce, którego nigdy nie wybralibyśmy sami; a które tak pasuje do mojej sportowej duszy. I tak jak mogłabym już wracać do Polski, tak pewnie gdy to się stanie, będę wzdychać do Colo 🙂
Gdyby jakimś szalonym sposobem ktoś z Was miał plan na klimatyczny obóz akurat tu – wiecie, z kim się ustawić na wybieganie i nocne wino!
Comments