top of page
Natalia Ligenza

ELSA Z ASPARTAMEM. O słodkim biznesie słów kilka…

Chyba się dziś mijaliśmy, w sklepie na osiedlu.

Taak, dokładnie, ta z torbą z laptopem, torbą z zakupami, torbą z przedszkola, torbą z pościelą i z wózkiem dla lalek, w którym siedział dinozaur – to byłam ja.

Złapałam Twoje spojrzenie gdzieś między alejkami – sama kiedyś takie rzucałam tym, którzy brali udział w delikatesowym teatrzyku z dzieckiem w roli głównej.

Było tak:

– Mama, chcę jajo! – Miśku, jajo jest pełne cukru. Zrobimy czekoladowe kulki. Buzia w podkówkę. Wahanie. – Dobla, poszukamy czekolady. Ja chcę taką z klową!! – Niee, ona jest niezdrowa, wiesz? Popatrz, tu jest ta gorzka, będzie super.

Nka patrzy podejrzliwym spojrzeniem spod grzywki. W końcu, z ociąganiem, pakuje do wózka tę z 75% kakao i energicznym krokiem, jak to ona, rusza do lodówki.

– Wybiolę sobie jogult. A jest spośród czego. Trzy półki; najniższa, na wysokości jej rąk zatowarowana na piątkę z plusem, na premię przedstawiciela i przekleństwo rodziców, którzy walczą uparcie z systemem.

No patrz! Ten sam dinozaur, który wozi się w wózku mojej córki szczerzy się do niej z jogurtu. N. odwzajemnia ten uśmiech i sięga po deserek.

Pokazuję jej dwie półki wyżej jogurt alternatywny, ten naturalny i bez zwierza na wieczku. – O, twój ulubiony! Chodź szybko, kupimy jeszcze banana i wrzucisz go sobie do środka. – Nnnnnie! Tupnięcie nogą. (Widzę, jak zerkasz zza regału!) Kucam koło niej i wyjaśniam. – Wiesz, ja też nie jem tych ze smokiem. Wolę te zdrowe. Podniosę cię i sobie weźmiesz sama. – Ja chcę ze smooookiem! Smok jest miły!

Kilka zdań dalej, kilka fochów dalej, kilka kroków dalej jest już kasa. Stawiam torbę z laptopem, torbę z zakupami, torbę z przedszkola i torbę z pościelą, żeby ładować zakupy do nowej torby z jedzeniem. Mum can do it, a co!

– Zobacz, mama, to jest takie piękne! – N. majstruje przy przykasowej wystawce ze słodyczami. Wiem, jak to się może skończyć, więc pakuję zerkając na ten słodką ścianę i szukając czegokolwiek, co by było kompromisem. Bezskutecznie. Widzę to jej prawie-czarnymi oczkami: kolorowe kulki, miękkie żelki, błyszczące Elzy, fajne zwierzaki. Znane z książeczek, kolorowanek, OCZYWIŚCIE, że to coś dla dzieci!

Mała N. traci cierpliwość, no bo ileż można? Czego ta mama nie rozumie?! Co to w ogóle znaczy, że jest „pełne cuklu”? Czy to jest dobre, czy złe? I czemu złe, skoro takie smaczne? N. wie, bo poczęstowała ją Zosia. No właśnie, dlaczego Zosia może, a ona nie?! – Ale mamo, to jest przecies dla DZIECI!

Sobowtór Borysa Szyca, który sprzedaje w naszych delikatesach spogląda na mnie porozumiewawczo. On już wie, co się święci. N. odgrywa swoje show, ja zachowuję kamienną twarz i uśmiecham się do Ciebie, gdy mijamy się przy mineralce.

Biorę torbę na laptopa, torbę na zakupy, torbę z przedszkola, torbę z pościelą, torbę z jedzeniem i negocjuję z małą N., żeby nie mściła się na smoku za upartą matkę i nie porzucała go na środku sklepu. Policzki ma mokre od łez złości.

– Chcę na rączki.

Luuuuzik, kruszku.

Źle mi, że jej źle, więc tak idziemy. Toczę się z tym całym rabanem. Mijam panów pod Żabką, z hot-dogami. Gdy mnie widzą, rozstępują się jak na komendę. Człowiek się pilnuje, trenuje, a i tak zajmuje pół chodnika i sapie jak pies.

Rzucam torby tuż przy drzwiach. N. nurkuje do nich i po chwili triumfalnie macha jogurtem i bananem. – Maaama, pokloimy do ślodka? Wsuwa ze smakiem i już leci dalej, włączyć Spotify i te jej hity.

A mnie szlag trafia, po raz enty. Gdzie jest ta granica marketingu i dlaczego tak cholernie daleko? Jakim prawem coś się jednocześnie uśmiecha i truje? Jaką nierówną walkę ma stoczyć banda „dietetycznych terrorystów”, do których podobno się zaliczam, którzy czasem muszą zaserwować dziecku łzy zamiast tej chemii?

Wiem, że biznes. Ale myślę, że przegięty.

Zdrowe produkty są zwykle jak brzydkie kaczątka. Ogołocone z marketingu stoją skromnie na półkach, podczas gdy świństwa kuszą dzieci kolorem i straszą składem rodziców. Skoro na paczce papierosów powiedziane jest dosadnie, co i jak – to dlaczego słodycze trują po cichaczu tych najmłodszych, nieodpornych na reklamę?

Coś tu się ostro pomieszało.

Taak, mijaliśmy się dzisiaj! Może po powrocie do domu, rozpakowując siatki rzucisz coś w stylu „bez przesady, dziecku słodyczy nie kupić, skoro prosi…”.

Widzisz, jakie to uparte. Ale wciąż sobie myślę, że ten ośli upór to nie durny upór. Bo to dla niej! Biorę do siebie te łzy i złość, które jej przechodzą w minutę, a we mnie siedzą godzinami.

Walczę o jej nawyki jak lwica, żeby kiedyś nie musiała walczyć ona.

A dzieciństwo? Oczywiście, że ma słodkie. Bo od miodu, nie syropu gluko-frukto.

 

Tutaj przeczytasz o tym, jakie zdrowe jedzenie serwowałam N., gdy była naprawdę mała – 1 rż, a nawet mniej 🙂

 

Jakie masz sposoby na takie sytuacje? Słodycze są u Was na cenzurowanym, czy raczej dostępne?

[optin-cat id=”6802″]

fot. sarahremmer.com

1 wyświetlenie

Ostatnie posty

Zobacz wszystkie

KOLORY COLORADO #11. Ciąża w USA.

Dziki Zachód czy american dream? Kolejna odsłona amerykańskiej rzeczywistości. Tym razem będzie lekko bezwstydnie, bo zabieram Was po...

Comments


bottom of page