AMERYKA OD KUCHNI. Jedzeniowy lifestyle.
Zaktualizowano: 4 sty
OK, nie dam rady upakować tego w jednym tekście. Siekam na części 🙂 Na start biorę się za tło, czyli amerykański styl jedzenia i to, jak wpisuje się w tutejszy styl życia. W następnych odcinkach opowiem o top potrawach, stołowaniu się na mieście, a potem zajrzymy do amerykańskiego marketu i zapłaczemy nad jednymi produktami, a uradujemy przy innych 🙂 Na deser zafunduję Ci losowe ciekawostki z amerykańskich kulinariów. Może być?
Amerykańskiej kuchni nie lubię i siłą rzeczy będzie to widocznie w moim tonie, please forgive me. Obstawiam, że typowy foodie mógłby tu przeżyć lekkie załamanie 🙂 Z kolei fan mięsa czy diety w stylu keto – wręcz przeciwnie.
Taka mainstreamowa, amerykańska kuchnia jest ciężka, okrojona z wielu świeżych produktów, mięsna (Amerykanie to rekordziści w spożyciu mięsa per capita) i przetworzona. A ja pewnie mało obiektywna, ale…eh. W końcu to żaden chłodny reportaż, lecz prawda, na dodatek moja prawda, którą chcę Wam tu wystukać ryzykując lincz od osób, którym w USA smakuje.
Od początku.
Amerykańska kuchnia to amerykańskie dania plus n kuchni świata. Kraj emigrantów = kulinarny tygiel. Lecz…bardzo często te “zagraniczne” menu są zamerykanizowane i tak np. niepokojąco często sushi, które mogłoby być cudownie lekkie, przykryte jest grubą warstwą tempury; makarony opływają ciężkim sosem, a wypieki…to prawdziwa posucha. Ciekawa jestem poziomu frustracji Francuzów, którzy wpadają ze swojego glutenowego raju do USA 😉
Nie zawsze jest kiepsko. Lecz często. I może mam wybitnego pecha, ale mieszkając tu 2,5 roku mogłabym policzyć na palcach jednej ręki akcje, gdy zjadłam coś cudownego. Nie mam ani jednej ulubionej knajpki, z której z radością zamówiłabym coś na dzisiejszy wieczór. I dodam może, że uwielbiam urozmaicenie w kuchni i próbowanie lokalnych potraw, a ostatnie, czego zwykle szukam to bezpieczne pizze czy coś na kształt polskiego menu. Na dodatek nie jestem wybredna; podejrzewam nawet, że moje kubki smakowe są dość mało wyrafinowane i naprawdę potrafię się rozpłynąć przy pajdzie świeżego chleba z wiejskim miodem; lubię raczej proste, lekkie, świeże dania po których mi lekko, ale jednocześnie mam energię, żeby działać. Tylko tyle, aż tyle.
Tutaj…jest zwyczajnie inaczej. I gdy trafisz na Amerykanina, który był w Europie, najpewniej 1sze, co będzie wspominał, to boskie jedzenie 🙂 (no chyba, że odwiedził Anglię :P).
Na dodatek wiele tutejszych produktów jest wyssanych ze smaku; porównując z Polską czy śródziemnomorskimi krajami. Klimat klimatem, ale o dobre pomidory jest ciężko, a truskawki, choć dostępne całoroczne, są często wtopą.
Inna sprawa, że Ameryka jest młoda. I być może też właśnie dlatego te kulinarne tradycje mają trochę pod górkę, a szybkie i często rozpustne kalorycznie dania mają po prostu mocną siłę przebicia. Gdybam.
Otyły jest niemal co drugi Amerykanin i widząc, jak się tu żyje, naprawdę mnie to nie dziwi, a nawet odpala mi się duża empatia, bo tutejszy lifestyle tę otyłość prowokuje.
Nigdzie wcześniej nie widziałam aż tak dużych gabarytowo osób, które mimo wszystko starają się funkcjonować i robią samodzielnie zakupy, często na automatycznych wózkach. To ta właśnie część Ameryki, która zmierza w dziwną stronę i zaskakuje mnie, że tak postępowy kraj ma tak podstawowy problem.
Dla kogoś, kto tak jak ja kocha warzywa, a nie znosi mięsa, stołowanie się na mieście może być wyzwaniem. I dopowiem, bo to taki częsty błąd poznawczy: w NYC, SF, LA czy w wielu innych miastach i miaseczkach: jasne; jest trochę inaczej, choć wciąż można się grubo rozczarować restauracją z entuzjastycznymi recenzjami. Ale USA to nie duże miasta; to potężne obszary, na których życie w niewielkim stopniu przypomina to z metropolii, w których przenika się ogromna ilość narodowości i siłą rzeczy wybór jest większy.
Gdyby Magda Gessler robiła amerykańską edycję “Rewolucji”….NIE, to by nawet nie przeszło i nie sądzę, by ona, mimo całej swojej charyzmy, była w stanie znieść amerykański styl i wystrój 🙂
Może to brzmieć dość marnie, ale mam też kawał pocieszenia. Jeśli wyjeżdżasz tu na dłużej i drżysz, że wrócisz w wersji Supersize Me: dobre wieści. W sklepach jest naprawdę nieźle, a w niektórych wręcz świetnie – o tym opowiem w osobnym odcinku 🙂 Jeśli więc gotujesz, jesteś oficjalnie ocalony, a niektóre produkty będą cieszyć Twoje oczy tak, jak i moje, gdy pierwsze obawy ustąpiły uldze.
Żeby zrozumieć dobrze to, jak je się w USA, trzeba spojrzeć na większy obrazek. Tryb życia. I to życie w dużej mierze toczy się w aucie i w budynkach, na dodatek w sporym pośpiechu. Ten zasuw nie przypomina np. warszawskiego. Pracuje się tu dużo spokojniej, ale długo. Dni wolne są znikome. Ilość świąt mała. Odległości duże. Amerykanin musi więc sporo jeździć, a że nie jest to naród nocnych marków, czasu na gotowanie zostaje niewiele. Nie jest to też wpisane w tutejszą kulturę tak mocno, jak choćby w Polsce. I istnieją rodziny, które nie gotują, tak od zera, praktycznie wcale.
Amerykanie cenią też sobie wygodę, a gotowanie od podstaw i ustawianie rosołu, który będzie n godzin pykał na ogniu, to nie za bardzo są tutejsze klimaty.
I z tej właśnie wygody można sobie pięknie ogarnąć mnóstwo z auta. Podjedziesz do drive thru i zgarniesz śniadanie. Kawałek dalej kawę (często o kaloryczności solidnego obiadu). Pączek? Też może być z okienka. Lunch? Wiadomo. Tym sposobem da się bez problemu żywić się na mieście, na dodatek za naprawdę niewielkie pieniądze, wymieniając sobie jedynie kuchnie świata, bo sieci fast foodów to nie tylko kurczaki czy burgery, ale też ryże czy inne tacos.
Na dodatek pod tym finansowym kątem jedzenie na mieście się zwyczajnie opłaca (pomijam skutki uboczne), je się więc tak dość często i nie jest to synonim luksusu, lecz wygody.
Wybór gazowanych napojów (soda) to totalnie szaleństwo. W kinie, z ciekawości, przeklikałam się przez caluteńkie menu i odkryłam, jak mało wiem o tej dziedzinie życia 🙂 Raz, że rozmiary są podkręcone (dopytaj, zanim zamówisz coś nazwanego jako DUŻE). A dwa – istnieje instytucja dolewek, które sprawiają, że często do lunchu drugie tyle można sobie na luzie przyjąć w postaci płynnej.
Knajpki – bufety typu all you can eat są normą. Te rzeczy, w połączeniu z przeciętną amerykańską porcją-gigant sprawiają, że już na starcie Amerykanie przyzwyczajają się do zbyt dużych porcji.
OK, ale w końcu są tu osiedlowe siłownie i baseny wliczone w czynsz; czy to nie pomaga? Bylibyście zaskoczeni, jak często te miejsca świecą pustkami. Nie mówię, że Amerykanie nie ćwiczą; zwłaszcza mieszkając w Colorado, gdzie sport jest wpisany w krajobraz. Ale obok grupy osób, które od świtu cisną po górach i w wieku 70 lat wyprzedzają mnie na szosie są też tacy, którzy w ciągu dnia robią znikomą ilość kroków i są pogubieni w tym, co właściwie jeść, żeby o siebie zadbać.
Chodzenie to też ciekawostka. Z chodnikami w USA bywa różnie. U nas na szczęście istnieją, a sieć ścieżek rowerowych to szaleństwo na plus, ale nie jest to domyślny wariant. Zresztą, nawet w Colo zdarzyło mi się utknąć na późnonocnym bieganiu w patowej sytuacji, gdzie mogłam albo wracać 10km naokoło, albo przebiec 2km na przełaj po ciemnym polu pełnym żyjątek, bo nagle skończył się chodnik 🙂
Spacery? Tak, z psem. No bo chyba nie bez celu? 🙂 I tak np. motyw spacerowania z maluszkiem w gondoli to coś, co podsuwa od razu, że jesteś najpewniej z Europy 🙂 Głębokie wózki w USA się praktycznie nie sprzedają, a jeśli już, to trzeba za nie dużo zapłacić. Jedyne miejsce, gdzie widziałam tyle gondolek, ile w przeciętnym polskim parku, to żydowska dzielnica Nowego Jorku.
Nie istnieje motyw porannego spaceru do piekarni czy po parę produktów do delikatesów. Bo raz; że nie ma tu właściwie jako takich piekarni (uwierzcie, że po powrocie do PL zbunkruję się tam na dobre), a dwa: sklepy są oddzielone od stref mieszkaniowych. To oznacza, że do marketu jedziesz autem. Widok kogoś, kto IDZIE z zakupową torbą to ewenement. Nie ma Żabek czy innych Biedronek wplecionych między domy. Nołp; mamy wielki obszar domów, niezmącony absolutnie żadnymi usługami czy sklepami, a osobno – wyspę ze sklepami, gdzie zwykle obok dużego marketu znajdziesz pralnię, chiropraktyka (masowo), sklep monopolowy, fryzjera czy np. dentystę. I tak to wygląda: kopiuj/wklej/kopiuj/wklej.
A jak to jest z dziećmi? Wielu rodziców stara się zdrowo odżywiać swoje maluchy, ale to naprawdę jest większe wyzwanie niż w Polsce, gdzie nikogo nie dziwią pożywne zupy, sałatki czy surówki do obiadu; prawdziwy chleb. Nie będę się w tym temacie teraz zakopywać, bo to studnia bez dna, ale “zdrowe odżywianie” maluszków w Polce a w USA to inna historia. Nie jest to niczyja wina; co najwyżej edukacji i systemu. Przykro mi patrząc na lunche dzieci w przedszkolu (w Colo zazwyczaj trzeba je przygotować samemu) i porównując je do tego, co pamiętam z polskiego żłobka. Przepaść.
Dziwnie mi, gdy pediatra – choć przemiła – przekazuje ściągę o rozszerzaniu diety niemowlaka, gdzie polecane są cheerios i przecinane wzdłuż hot dogi.
Jedzenie jest też mocnooo wpisane w tutejszą kulturę: są świętowane dni konkretnych narodowych potraw, organizuje się festiwale (np. smażonych kurczaków), nawet w imprezach biegowych często przewija się ono np. w nazwie. Misie w Build-a-Bear można wyposażyć w zapach, gdzie jednym z nich jest ciasteczkowy 😉 Takich przykładów mogłabym sypać jeszcze pełno.
Jednocześnie w USA wydaje się fortunę na dietetyczny biznes: suplementy, książki i cudotwórcze środki, treningi, pasy, maszyny i usługi, które miałyby w magiczny sposób pomóc w odwracaniu skutków.
I chcąc to tak pozgarniać do jakiejś puenty: coś się zmienia, a coś stoi. Gdy 10 lat temu byłam w Nevadzie, jedzenie w sklepach doprowadzało do załamki. Teraz widzę, że kupić można wiele świetnych produktów i gotować ile wlezie; ale z wynalezieniem względnie zdrowej czy pysznej opcji na mieście bywa trudno. I podejrzewam, że lubiąc mięso pisałabym tu kompletnie inne słowa 🙂
I wiem: Stany to potężny kraj. Uogólniając ryzykuję. Mówię o swoim wycinku i tym, co posmakowałam w podróżach. To zawsze będzie okrojone, subiektywne, przeciągnięte przez moje doświadczenia. Nie sprawdzam statystyk. Nie mądrzę się, że tak jest absolutnie wszędzie, choć widzieliśmy już naprawdę spory przekrój.
Wstęp do amerykańskiej kuchni więc już mamy, a ciąg dalszy nastąpi 🙂 W dalszych odcinkach opowiem Wam o klasykach tutejszej kuchni, jedzeniu na mieście i tym, co można (a czego nie) znaleźć w sklepach.
I bardzo jestem ciekawa: jak Wy to odbieracie? Może podczas pobytu czy mieszkania w USA mieliście zupełnie inne odczucia? Lubicie tutejszą kuchnię, czy też jest dla Was zbyt ciężka i sztuczna?[/vc_column_text][/vc_column][/vc_row]
Comments